Over the Moonbah logo



Home



About



Sponsors



News



Program



Contact

News > 26/5/2012

Post-festival gossip and confessions

Ernestyna Skurjat-Kozek, the director of the festival, provides her unique insights into the events of the two-and-a-half days in this taletelling article that was originally published in Puls Polonii.

Festiwal Kościuszkowski 2012 miał się odbyć w czasie ciepłej jesieni. Na kilka dni przed wyjazdem do Jindabyne zaalarmowała mnie wiadomość od lokalnej dziennikarki, potwierdzona dzień później przez burmistrza: nad Jindabyne i Berridale zaległa niespodziewana o tej porze roku kołdra śniegu. Śnieżyło przez dwa dni. I tylko optymistka taka jak ja, mająca specjalny układ z Panem Bogiem, mogła ufać, że wszystko będzie OK. A przecież obie główne imprezy festiwalowe miały się odbyć pod gołym niebem, bez planu "B", czyli bez wersji zapasowej. No bo jak wymyśleć alternatywę dla pikniku w szczerym polu? Zwinięcie generatora i całego systemu nagłaśniającego, przeniesienie go i ponowne zainstalowanie w miejscu zapasowym ( pod dachem) zajęłoby co najmniej 5 godzin.

No i jak wymyśleć alternatywę dla polsko-aborygeńskich lotów przyjaźni nad Gorą Kościuszki? Jeśli pogoda pozwoli, loty się odbędą, jeśli nie, to cały plan bierze w łeb i masowa przeprowadzka do zimnej, nieudekorowanej sali Memorial Hall nie miałaby najmniejszego sensu. Więc zaufaliśmy Panu i ruszylismy do Jindabyne w piątek o świcie, 13 kwietnia.

Miałam sobie jechać wygodnie jako pasażerka u boku męża, z wózkiem inwalidzkim w bagażniku na wypadek konieczności szybkiego przemieszczania się po wielkich przestrzeniach festiwalowych – w parku w Moonbah i na terenie Aeroklubu. Byłam dopiero 6 tygodni po operacji biodra i na dobrą sprawę dopiero uczyłam się chodzić. Jazdę miałam jeszcze zakazaną, bo nie mogłam bezboleśnie przekładać nogi z hamulca na sprzęgło. Ale cóż zrobić, kiedy uczynny małżonek całą noc spędził na pakowaniu samochodu i teraz, po godzinie snu, zasypiał za kierownicą. Tak więc zamieniliśmy się fotelami. Niestety, jako kierowca, nie mogłam podjąć nauki obsługiwania nowiutkiego telefonu komórkowego.

Na kilka dni przed festiwalem mąż postanowił zafundować nam nowoczesne "cyferblaty". Oba nowe aparaty miały być nam doręczone na dwa tygodnie przed festiwalem. Ale firma nie dotrzymała słowa i zamiast dwóch aparatów doręczyła tylko jeden i to na dzień przed wyjazdem do Jindabyne. Niestety, ten jedyny nam doręczony telefon okazał się szajsem, tak więc przez następne kilka dni moja komunikacja ze światem, a zwłaszcza z mediami była zerowa.

Siedząc za kierownicą i patrząc na boski krajobraz wmawiałam sobie, że nie będę miała żadnych innych problemów ani komplikacji, prócz telefonicznych. Doloż moja, oj, dolo! Ledwie zacumowaliśmy przy hotelu (tym, co to stoi blisko pomnika Strzeleckiego), spotkałam grupę Aborygenów, którzy byli honorowymi gośćmi naszego festiwalu. Stali biedacy, bezdomni, bo się okazało, że nie ma dla nich pokoi. Jak to? - krzyknęłam wzburzona – Przecież Parki Narodowe zarezerwowały dla was pokoje co najmniej 5 tygodni temu!

Nie było z kim rozmawiać. Recepcjonistki nie było, a o wszystkim decydował barman, który nic o bookingu nie wiedział. Gdzieś tam wydzwaniał, twierdził, że bookingu nie było, co gorsza powiedział, że w hotelu jest komplet i żadnych innych pokoi dla nikogo już nie ma. Można sobie wyobrazić reakcję Aborygenów, tradycyjnych właścicieli każdej piędzi ziemi w tym rejonie, dla których brakuje miejsca pod dachem! Zadzwoniłam do manadżera, który załatwiał rezerwację, ale był nieosiągalny, więc odważyłam się zawrócić głowę naczelnemu dyrektorowi, który oczywiście w przeciągu kilku minut skutecznie poruszył odpowiednie struny. Oczywiście, znalazły się pokoje dla naszych gości (bo oczywiście rezerwacja była zrobiona!). Po godzinie chciałam naszym przyjaciołom dostaczyć obiecaną wałówkę. Spytałam barmana o numery pokoi. Powiedział, że numery pokojów Aborygenów są tajne. Na szczęście miałam numery ich komórek – zadzwoniłam; powiedzieli, gdzie ich zlokalizowac, więc pyszne polskie kiełbaski bez problemu dostarczyłam.

Zapomniałam dodać, że tuż po przybyciu do Jindabyne miałam spotkac się z ekipą Micka Wykroty, Mariuszem i Pawłem – mieliśmy natychmiast pojechać do firmy Jindabyne Equipment Hire po zamówiony sprzęt. Firma początkowo obiecała cały sprzęt dostarczyć na miejsce, ale po kilku miesiącach stwierdziła, że nie ma mocy przerobowych, zatem musimy od nich wypożyczyć ciężarówke i znaleźć sobie kierowcę, który wszystko przewiezie z firmy w sobotę do Moonbah, w niedzielę do Aeroklubu, a w poniedziałek spowrotem do firmy. Wynajęcie pojazdu oczywiście skosztowało sporo grosza... I kiedy piątkowego popołudnia stawiliśmy się z Mariuszem (kierowcą) po odbiór ciężarówki, okazało się, że są kłopoty, bo insurer nie uznaje międzynarodowego prawa jazdy, tylko australijskie. Tak wiec za kierownicą musiał więc usiąść pan profesor. Jechał powolutku, żeby mu ten majdan nie zlecial z burty.

Ale wróćmy do hotelu. Był wieczór. Pod hotelowym "jaworem" ustawiła się kolejka po bigos. Bigos oczywiście był serwowany przez Wiesia Paździora i jego ekipę: Polonez Smallgoods co roku jeździ z nami na festiwale, skutecznie promując polską kuchnię: smaczne placki kartoflane, bigos i soczyste polskie kiełbaski z kiszonymi ogórkami, pyszne pączki i różne wspaniałe ciasta. Najedzeni ludkowie ruszyli do swietlicy, gdzie zaczęli spiewać przy akompaniamencie gitar. Inni zaś (głównie organizatorzy) tłoczyli się w pokoju nr 5 witając gości z Polski, którzy mieli wziąć ślub w niedzielę pod Pomnikiem Strzeleckiego(...) obradując nad jutrzejszym planem. Mieliśmy już za sobą kilka godzin ciężkiej pracy w Moonbah, gdzie artyści (Vitek, Grzesio, Ela, Danusia) zrobili dekoracje, zaś ekipa techniczna (osiłki do Wykroty) rozstawiła namioty i markizy, generator, beczki z wodą... wypożyczone stoły i krzesła ze względu na poranną rosę zostawiono na burcie ciężarówki; będą rozstawione jutro rano.

Mieliśmy całe to gospodarstwo ufnie zostawić na noc za bramą zamkniętą na skobel, ale akurat pojawiła się grupa festiwalowiczów, ktora chciała przenocować w campervanie pod kościółkiem, podjęła się zatem przypilnowania wszystkiego. Tak więc w sobotę rano o świcie mielismy "z górki": Andrzejowi Strzeleckiemu pozostało tylko zainstalować nagłosnienie i rozstawić mikrofony, Pawłowi i Mariuszowi rozstawić krzesła, a Irlandczykowi z Kanbery zamontować przenośną scenę dla tancerzy z zespołów folklorystycznych.

I właśnie w sobotę rano elderka aborygeńska, Aunty Rae przysłała do mnie wnuka z zapytaniem, czy pożyczę jej mój wózek inwalidzki, bo ona (krucha, lat ponad 80) ma coraz większe kłopoty z chodzeniem. Oczywiście wózek jej oddałam. Ja natomiast chodziłam kulejąc, ku uciesze gawiedzi kiwając się jak kaczka. Cieszyłam się jednak, że Aunty Rae mimo swojej kondycji przyjechała taki kawał drogi z Sydney, aby dotrzymać słowa i przelecieć się nad Mt Kosciuszko.

Sobotnia impreza (czyli piknik polsko-irlandzki) zaczęła się uroczystą mszą św. w zabytkowym kościele św. Tomasza. Proboszcz z Jindabyne, FR Peter Miller, witając koncelebranta Polski, ks. Wiesława Wójcika powiedział do kamer: "ponieważ mój polski jest zerowy, a angielszczyzna ks. Wojcika jest niewiele lepsza od mojej polszczyzny, to Msza może być zabawna". Nie było jednak zabawnie, ale bardzo uroczyscie. Podniosłą atmosferę podkreślała przejmująca, tęskna muzyka celtyckich kobziarzy – kontrastowana donośnym i radosnym śpiewem ks. Wójcika: Pan zmartwychwstał, Alleluja.

Fr Miller, proboszcz Jindabyne udzielił głosu gościowi z Polski, tak więc kazanie wygłosił ks. Wójcik, Dyrektor Instytutu Duszpasterstwa Akademickiego w Poznaniu. Opowiadał oczywiście o swoim Instytucie, wielokrotnie cytował Jana Pawła II, przestrzegał emigrantów przed wykorzeniem się i wynarodowieniem, ale jednoczesnie namawiał do międzykulturowej integracji – niechaj każdy z nas da z siebie to co najlepsze, aby w nowej ojczyźnie zbudować dobrą, wspólną jakość.

Z radością odnotowałam, że w ławce przede mną siedział burmistrz John Cahill. A więc jednak przyjął zaproszenie – bo przez długi czas wymawiał się nawałem obowiązków. Obok niego starsza pani, legendarna postać Jindabyne i okolic, Councillor Neen Pendergast, ktora od lat chodzi na nasze imprezy festiwalowe. Jej mama – jeszcze jako mała dziewczynka – brała udział w mszy sw. na Górze Kosciuszki, odprawionej w dniu 23 lutego 1913 roku, a więc jeszcze przed pierwszą wojną światową. To w tym kościele wisi mosiężna tablica upamiętniająca historyczną msze św.; w tym też kosciele - dodam - Neen brała ongiś ślub.

Wokół kościoła zielono, gwarno, słonecznie. Na werandzie służącej za scenę dla konferansjera, mówców i solistów kłębiły się kable: to aparatura inżyniera dźwięku oraz polskiego "didgeridoomana". Arek Buczek, muzyk i elektronik, producent polskich didgeridoo, spadł nam niedawno jak z nieba. Korespondowaliśmy od lat i ani do głowy mi nie przyszło, że ten entuzjasta kultury aborygeńskiej wyląduje kiedyś w Australii. A jednak! Zjawił się w Sydney na wizie edukacyjnej, ochoczy do pomocy, z głową pełną pomysłów. Dał się namówic na udział w festiwalu, gdzie miał zaprezentowac swój wynalazek: digital didgeridoo interface. Tak więc stał teraz na scenie układając kable, podłączając didgeridoo do laptopa. Miał prezentować niezwykłe nagrania: australijskie didgeridoo pięknie współgrające np. z góralskimi zaśpiewami zespołu Trebuni-Tutki. Ciekawi byliśmy (a właściwie to nawet troche się baliśmy), jak zareagują nasi aborygeńscy goście: taki nieuzgodniony eksperyment mogł być ryzykowny. Ale wszystko było dobrze: Aunty Rae i Aunty Rachel bardzo pozytywnie zareagowały na występ Arka. Odetchnęłam z ulgą, że następnego dnia Aunty Rae poleci z Arkiem tą samą awionetką na Kosciuszkę w przyjaznej komitywie.

I znów odetchnęłam z ulgą, kiedy cała grupa Aborygenów dała się zaprosic do wspólnego zdjęcia na tle trzech flag: polskiej, aborygeńskiej i australijskiej, ktore z braku miejsca powiesilismy na płocie, wręcz na kolczastym drucie. Na tle malowniczych pagórków wyglądało to fantastycznie, ale nigdy nie wiadomo, czy komuś w przeszłości prześladowanemu, drut kolczasty nie będzie się źle kojarzył. Kroczenie ścieżką między kulturami, które się mało znają, może przypominać taniec na linie. Nic to, trzeba się wzajemnie poznawać, trzeba się uczyć. I właśnie po to są nasze festiwale.

W ten słoneczny, sobotni dzień mieliśmy oczywiście serię przemówień: najpierw aborygeńskie elderki powitały nas na swojej ziemi (Welcome to Country), potem przemówił konsul generalny Daniel Gromann reprezentujący Patrona Festiwalu, Ambasadora Andrzeja Jaroszynskiego; odczytał też list gratulacyjny Ambasadora. Burmistrz Snowy River Shire, John Cahill zapowiedział, że z dużym zainteresowaniem przeczyta książeczkę o humanitarnej działalności Pawła Strzeleckiego w Irlandii podczas pamiętnej klęski głodu; wspomniał też, że jego prababcia – jako jedyna w rodzinie - cudem przetrwała klęskę głodu i jako 9-letnia dziewczynka przyjechała do Australii. To właśnie książeczka o tych bolesnych sprawach, pióra Felixa Molskiego doczekała się na festiwalu oficjalnej promocji.

Gościem festiwalu był Dave Darlington, dyrektor National Parks & Wildlife Service; on to z kolei dokonał uroczystej promocji ulotki napisanej przez ekipę z Kosciuszko Heritage Inc, a wydrukowanej i rozpowszechnianej przez NPWS. Ulotkę nazywamy pieszczotliwie "Triple M" – bowiem jej tytuł brzmi: The Men, the Mountain, the Monument, a daje ona encyklopedyczne informacje o Kosciuszce, Strzeleckim i Pomniku Strzeleckiego. Dave Darlington ciepło wspominał zmarłego krótko przed festiwalem Johna Hospodaryka; znał go i cenił zarówno jako piosenkarza, jak i pisarza; John wraz z Robertem Darlingtonem (bratem Dawida) napisał kilkanaście ksiązek i podreczników o historii Australii.

Tak więc wspominając Johna słuchaliśmy jego piosenek, a przede wszystkim tej o Gorze Kosciuszki. Ma ona piękny tekst, jakże ważny w tym wielorasowym społeczeństwie: My mountain Kosciuszko is your mountain too. I własnie dlatego o niedzielnych lotach przyjaźni nad Mt Kosciuszko będzie można powiedzieć, że to lot nad naszą górą. Mam nadzieję, że doczekam dnia, kiedy piosenka Johna z tekstem Ulki Lang stanie się w Australii wielkim przebojem.

Nie samym słowem człowiek żyje, więc oprócz przemów była muzyka, tańce i – konsumpcja! Już od samego rana skwierczały blachy na gazowych kuchenkach. Polonez Smallgoods szykował Polish Lunch. No, ale przy zapachu placków i kiełbas doszło do rozłamu wśród publiczności. Jedni siedzieli grzecznie w rzędach przy scenie, drudzy zaś usadowili się przy stołach, aby czekając na placki pogawędzic i darmowego piwka popić : Kosciuszko Brewery mieszczące sie w hotelu Banjo Paterson zafundowało nam kilka skrzynek Kosciuszko Pale Ale. Z kolei Varkapol zaopatrzył nas w polskiego Koźlaka i słowackiego Złotego Bażanta ( a VIPów w Okocim). Dziękujemy kochanym sponsorom!

Wśród popołudniowych atrakcji, prócz bajecznie kolorowych Kujaw & Lajkonika oraz celtyckich kobziarzy w strojach narodowych mieliśmy jeszcze Kabaret Vis a Vis w reżyserii Darka Paczyńskiego (który tradycyjnie występuje na naszych festiwalach jako konferansjer), tak więc oklaskiwaliśmy Jolę Komincz, Bogumiłę Filip i Wiesława Rogolińskiego...która to ekipa na zakończenie wystąpiła jeszcze z Dariuszem Plustem wspólnie spiewając wesołą piosenkę ułożoną przez Bogusię Filip "na cześć Dyrektorki Festiwalu".

Przed zmrokiem trzeba było przenieść się z Moonbah pod Pomnik Strzeleckiego na tradycyjną sesję fotograficzną... tym razem po raz pierwszy z Aborygenami! Potem chwila odpoczynku i jedziemy do hotelu Horizon Resort, gdzie w sali kominkowej stoi śliczny cedrowy fortepian i gdzie tradycyjnie organizujemy recitale. W ładnie przystrojonej sali jako pierwsza wystąpiła 14-letnia Olivia Urbaniak z Sydney, uczennica Aleksieja Yemtsowa. Olivia buduje repertuar Chopinowski i w kwietniu przyszłego roku ma nadzieję podbić Kanberę biorąc udział w drugiej edycji "Australian International Chopin Competition".

Po występie Olivii przerwa na drinki i przekąski. Spędzam ją w towarzystwie gości z Polski, których zaprosiłam do Australii obiecując im atrakcyjny ślub pod pomnikiem z Konsulem Gromannem w roli celebranta. Przylecieli do Kanbery, stamtąd wczesnym popołudniem przyjechali wynajętym samochodem prosto do Moonbah, ale w festiwalowym wirze nawet nie miałam czasu z nimi się przywitać, więc gaworzymy dopiero teraz. Wraz z Kasią i Piotrem są ich świadkowie: Kasia i Maciek Swaczyńscy, kurują się szampanem, wszak są na nogach od 4 rano, bo już o 5 musieli być na Flemingtonie, aby kupić wiadro róż w kolorze przykazanym przez Basię Dąbrowę, która miała "dyrygować" ceremonią ślubną.

Po przerwie, o 8 wieczorem występ Krzysztofa Małka, który od lat dotrzymuje wierności naszym festiwalom. Tym razem nie sam Chopin, bo również (niespodzianka!) Bach i Liszt. Jak zwykle owacja na stojąco. Dzisiaj Krzysio zbiera laury jako artysta-pianista, jutro wystąpi w zupełnie innej roli: poleci na Górę Kościuszki w roli fotografa & kamerzysty. Jak można się domyśleć, to nie jest ostatni punkt sobotniego programu. Jest jeszcze małe party w pokoju nr 5. Są z nami również narzeczeni: dostają od Vitka Skoniecznego prezent w postaci zbioru jego karykatur oraz wielkiej flagi australijskiej. Otuleni flagą niczym stułą robią sobie zdjęcie – pięknie wyglądają.

NIEDZIELA

W niedzielę rano wita nas mroźne powietrze. Miło się spotkać w hotelowej jadalni na śniadaniu: jajecznica na bekonie, to jest to! Nie wszyscy wstali na czas, aby zdążyć na mszę w kościele St Columbkille, gdzie ongiś proboszczem był ks. Wally Stefański, a jego następcą jest Fr Peter Miller. Wiele osób wybiera się do Jindabyne Cinema na premierę filmu dokumentalnego Oskara Kantora, przedstawiającego kontrowersyjną historię budowy Pomnika Strzeleckiego, daru "komunistycznej" Polski dla Australii z okazji dwustulecia. Organizatorzy festiwalu nie mogą sobie jednak pozwolić na siedzenie w kinie, bowiem jest masa roboty do wykonania w Aeroklubie, gdzie mają się odbyć polsko-australijskie loty przyjaźni.

Ale oto w drzwiach naszego pokoju pojawiają się dwaj Aborygeni: duży Matthew i jego mały siostrzeniec Dylan. Matthew - jak się okazuje to artysta grafik - wyciąga z okrągłej tuby pergaminowy zwój. To prezent dla nas: obraz Snowy Mountains z kilkoma szczytami, w tym z Górą Kościuszki. Stoimy oniemiali z radości. Ojoj, ale trzeba już jechac na lotnisko. Będą loty, czy nie? Będą, będą! Pogoda wspaniała. Nie ma deszczu, nie ma śniegu, nie ma wiatru, czyli potrójny sukces. Jedynym problemem będą przelotne chmurki, które nie wszystkim umożliwią przelot dokładnie nad Górą Kosciuszki.

Scenę budujemy w hangarze, aby artyści nam nie zmarźli. Na czas startów publika ma się odwrócic tyłem do sceny, a przodem do pasa startowego. Niestety, nie za dobrze ten pas widać, bo swoim cielskiem zasłania go sydnejski autokar. Próba negocjacji z kierowcą ( nie tylko w tej sprawie) spaliła na panewce. Bo on we wszystkim musiał mieć rację.

Ale kto by się przejmował krnąbrnym kierowcą, jeśli przy mikrofonie mamy wspaniałych mówców. Opowiadają super interesujące rzeczy. Mamy przede wszystkim przedstawiciela rządu stanowego, który przywozi nam pozdrowienia od premiera Barry O'Farella. Hon. Peter Phelps, prawdziwy krasomówca, mówi m.in. o wspaniałych polskich pilotach w czasie II wojny światowej, z nostalgią opowiada też o tym, jak Australijczycy i Aborygeni walczyli na wojnie ramię w ramię. Po nim głos zabiera konsul Daniel Gromann. Dzisiaj ma zupełnie inne przemówienie, eksploatując wątek aborygeński, ukazując historyczne paralele Polaków i Aborygenów. Równie dobrym mówcą jest Bob Young, prezes Aeroklubu, były wieloletni pilot międzykontynentalnych Boeingów, świetnie zorientowany w historii polskiego lotnictwa i legendarnych osiągnięc naszych pilotów w RAFie. Właściwie wszyscy akcentują dzielnośc Polaków i ich odwieczny pęd do wolnosci... a także chwalą takie ich cechy jak przyjaźń i gościnność.

Od samego początku wiadomo było, że niedzielny program w Aeroklubie będzie wielką improwizacją, z której może nawet Wieszcz Adam byłby dumny. Wiadomo było, że najważniejszą sprawą były loty przyjaźni. Reszta, w tym program artystyczny, była w tej szczególnej sytuacji sprawą drugorzędną. No i tak się stało, jak się przewidziało! Starszy Lajkonik nie mógł wystąpić, bo dwójka świetnych tancerzy była wyznaczona do lotów: Daniel Dulski do pierwszej rundy lotów, a Vicky Hospodaryk do drugiej. Jak wrócił Daniel, to akurat nie było Vicki... Zresztą kto z kim i kiedy poleci też nie było wiadomo do ostatniej chwili. Pierwotna lista lotów była ułożona kilka tygodni przed festiwalem. Na kilka dni przed terminem powiadomiono mnie, że ze względów bezpieczeństwa pasażerowie zostaną dobrani nie wg narodowości ani ras, ale według prozaicznej wagi! O doborze tym decydowały "weight factor" i nośność poszczególnych awionetek (max pax). Tak więc ostatnie decyzje podejmowałam z pilotami na kilka minut przed oficjalnym rozpoczęciem drugiego dnia festiwalu. Rzecz jasna, najważniejsze było to, aby nie przeciążyć awionetek ani helikoptera, żeby nie spowodować wypadku.

Tak więc starszy Lajkonik nie wystąpił, bo nie był w komplecie; na scenie pojawiły się tylko słodkie maluchy. Kujawy odjechały po krotkim występie, ponieważ miały chorą "na pokładzie". Na scenie pojawił się ze swym didgeridoo Arek Buczek, grali też celtyccy kobziarze, ale generalnie królowali na niej pasażerowie: udzielali wywiadów – jedni przed lotem, inni po powrocie. Była to wspaniała okazja do publicznego porozmawiania z Aborygenami, bo w kabinie awionetek kamery nie mogły nagrać żadnych dialogów z powodu ryku silników. No więc były interviews na scenie. Pamiętam ten moment, kiedy po powrocie z historycznego lotu najstarsza z rodu Ngarigo, Aunty Rae, na pytanie, czy się bała, odkrzyknęła prawie oburzona: NIE!!! Tak więc atrakcji była cała masa, nie tylko Aborygeni byli lotami zachwyceni, również nasz konsul i przedstawiciel premiera... nie mówiąc o Arku – didgeridoo-manie. Nota bene Arek przykleił na szybie awionetki kamerę i udało mu się fajnie sfilmowac lot, który po powrocie do Sydney natychmiast opublikował na You Tube.

A co się działo na Górze Kościuszki? Otóż w niedzielę o świcie wyruszyła na szczyt grupa wiernych z ks. Wiesławem Wójcikiem oraz Johnem Molskim w podwójnej roli akolity i kamerzysty. Na górę wybrało się też dwóch młodych kamerzystów: Kris Kamma i Chris Fung, którzy mieli za zadanie filmować przelot awionetek. W sumie ich kamery grały na dwa fronty: tu awionetki, a tam przy głazie, niedaleko obelisku, msza święta odprawiana przez ks. Wójcika. Kazanie wygłoszone przez niego na "najwyższym ołtarzu Australii" też jest na You Tube. Resztę materiałów z festiwalu trzymamy pod kluczem, ponieważ z filmowcem Maćkiem Radnym planujemy wyprodukowanie porządnego filmu dokumentalnego, którego premiera ma się odbyć w Jindabyne w lutym przyszłego roku, podczas festiwalu Over the Moonbah.

Z Aeroklubu wyruszyliśmy do Jindabyne, gdzie w planie było zwiedzanie Kosciuszko Brewery w hotelu "Banjo Paterson Inn" i jeszcze jeden "gwóźdź programu" – weselisko pod Pomnikiem Strzeleckiego. Andrzej Strzelecki z nadludzkim wysiłkiem spakował na lotnisku swoją aparaturę, aby "biegiem" zrobić nagłosnienie pod pomnikiem. W czasie pakowania zapodziała się gdzieś walizka z mikrofonami, więc w panice wielkiej obdzwanialiśmy różnych znajomych, czy przez przypadek w pośpiechu nie zabrali Andrzejowego sprzętu. Odetchnęlismy z ulgą, gdy walizka odnalazła się ...po prostu przykryta czyjąś kurtką. Wniosek na przyszłość jest jeden: Andrzej musi mieć dwóch asystentów, którzy po pierwsze będą pilnować drogiego sprzętu, a po drugie nie dopuszczą do tego, aby zapracował się "na śmierć" i stracił głowę...

A tymczasem pod Pomnikiem Strzeleckiego czekały już weselne dekoracje, pięknie przygotowane przez Basię i Grzegorza Dąbrowów z pomocą Kasi i Maćka Swaczyńskich. Na tle pomnika stały: łuk i obeliski udrapowane tiulem i muślinem, elegancki stolik do podpisywania ślubnych dokumentów, a po bokach tajemnicze pagórki udrapowane błękitną materią, pod którą, jak się potem okazało, zachomikowano weselne szampany. Przed mikrofonem pojawił się Darek Paczyński, aby oficjalnie ogłosić koniec festiwalu i zapowiedzieć ostatni już punkt programu: ślub Kasi i Piotra z Malborka, którego miał udzielić Konsul Generalny RP, Daniel Gromann. Nad jeziorem kładły się już cienie – nieubłagany zachód słońca...Gdzieś ponad falami słychać było zagrane dla nowożeńców Ave Maria.

Pan Daniel udzielił ślubu, huknęły zaraz korki od szampana, a w chwilę później, po życzeniach, rozległy się dźwięki piosenki biesiadnej "Żono moja" i... państwo młodzi ruszyli do swego pierwszego małżeńskiego tańca. (Maciek Radny nakręcił ten taniec, który od kilku tygodni króluje na You Tube, gdzie skutecznie pociesza smutnych i sfrustrowanych...) Grono festiwalowiczów było już o tej porze nieliczne (większośc wyruszyła w daleką drogę do Sydney i Melbourne). Tak więc kilkunastoosobową grupą ruszyliśmy do Horizon Resort na weselną kolację.

Po kolacji "utknęliśmy" w sali kominkowej, gdzie stoi ów słynny cedrowy fortepian. Krzysio Małek, w wiatrówce i adidasach, zasiadł przy klawiaturze i zaszalał! Grał jak natchniony! Z restauracji i baru zlecieli się kelnerzy i z podziwem słuchali. Najciekawszą jednak postacią, która bardzo przeżywała grę Małka, był tajemniczy pan (podobno właściciel jednego z samolotów w Aeroklubie). Słuchał jak zahipnotyzowany... powoli zbliżał się do Krzysztofa... i na koniec wyciągnął do niego rękę, ciągle oszołomiony. Więc Krzysio na bis zagrał "Heroicznego"... tajemniczy gość wyciągnął telefon komórkowy, aby nagrywać, a potem zaczął odgrywać komuś kawałki tego nieoficjalnego koncertu szepcąc coś przez telefon. Był wniebowzięty. My też. I jeszcze mieliśmy coś na deser: tym razem Krzysio akompaniował, a jego Adriana (pochodzenia włosko-chińskiego) delikatnym sopranem zaśpiewała nam Chopina po polsku. Piękny akcent na zakończenie multicultural festival!

Wróciliśmy do hotelu, gdzie (znów w pokoju nr 5!) odbyło się nieoficjalne zakończenie festiwalu i balanga z nowożeńcami, którzy obiecywali, że w szybkim czasie postarają się skompletować swoją genealogię, bo podobno są z linii Pawła Edmunda. Śpiewaliśmy "Sokoły", Jola Komincz grała na akordeonie, a Arek wtórował na didgeridoo. W poniedziałek rano wieeeeeelkie pakowanie i powrót do Sydney. We wtorek rano, jakby na ukoronowanie udanego festiwalu, telefon z USA, gdzie przebywa Felix Molski, członek naszej organizacji. Felix jest współautorem naszej petycji ("corrigendy") do Australian Dictionary of Biography. I oto słyszymy przez telefon: "Victory! Właśnie sprawdziłem na stronie internetowej ADB, że nareszcie poprawiono skrzywiony pół wieku temu przez Helen Heney życiorys Strzeleckiego. Hurray!"

Ale o "corrigendzie" opowiemy już w następnym artykule.

Ernestyna Skurjat-Kozek

Photos by Puls Polonii, Bogumiła Filip, Grzegorz Dąbrowa, Dinah Fischer, Radek Kozłowski, Sabina Świerczek and Andrzej Strzelecki; article and photos courtesy of Puls Polonii

Image   Image   Image   Image
 
Image   Image   Image   Image
 
Image   Image   Image   Image
 
Image   Image   Image   Image
 
Image   Image   Image   Image
 
Image   Image   Image   Image
 
Image   Image   Image   Image
 
Image   Image  
 
Click on images to enlarge
 
Kosciuszko Heritage  
Over the Moonbah festival